DRUKUJ
 
Bożena Sztonyk
List z Misji w Papui Nowej Gwinei
materiał własny
 


List z Misji w Papui Nowej Gwinei

22 lutego 2005
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Gorąco pozdrawiam z Papui, dokąd przybyłam tydzień temu. Obecnie mamy tu porę deszczową i nie doświadczamy dnia bez ulewnego deszczu lub burzy. Nasz ośrodek usytuowany jest u podnóża najwyższej góry w tej okolicy, na wysokości 2,5 tys. m, dlatego wieczorami przymarzamy mimo otaczającej nas tropikalnej przyrody.

Dziękuję za wszystkie oznaki pamięci i liczne e-maile. To bardzo miłe i cieszy na Obczyźnie. Wiem, że niektórzy oczekują ode mnie osobistego e-maila. Przykro mi, ale jest to trudne do zrealizowania i dlatego wysyłam ten, zbiorowy, przeznaczony dla wszystkich znajomych i nieznajomych oraz przyjaciół. Połączenie z Internetem czasami graniczy z cudem. W związku z awarią w górach nie mieliśmy łączności telefonicznej a także łącza internetowego w ciągu ostatnich dwóch tygodni. A jeśli jest - to szybkość taka, że w ciągu pół godziny można zaledwie otworzyć i przeczytać kilka e-maili. Korzystam wiec teraz z łącza u misjonarzy w pobliskim miasteczku, Mt. Hagen. Bywam tam każdej soboty, z racji zakupów.

Już na dobre rozpoczęliśmy naukę w szkole. W tym tygodniu przyjechały dziewczęta z najstarszych roczników. Mam już za sobą pierwsze zajęcia i... dużo radości z racji wzajemnego zapoznawania się. Tubylcy są podekscytowani moją osobą, a ja nimi i nowymi doświadczeniami. Najczęściej pytają o moją rodzinę, czy jestem mężatką i ile mam lat oraz ile pór roku jest w Polsce. Większość okolicznych dzieci reaguje śmiechem na widok nowej białej twarzy, ale czasem... płaczem. Maleństwa roczne i nawet dwuletnie, straszy biały kolor mojej skóry.

Uczę między innymi informatyki i mam zajęcia z dziewczynami (15 lat), które pierwszy raz mają do czynienia z komputerem. To niesamowite! Nigdy nawet o tym nie pomyślałam, jak wielką radość może sprawić komuś nauczenie się prostej obsługi komputera, a także oswojenie się z tą maszyną. Dla większości moich dziewcząt to pierwsze spotkanie i boją się dotykać tego cudu techniki. Natomiast nie razi tu nikogo widok dziewczyny z wielkim tasakiem, który służy do wycinania wysokiej trawy w buszu.

Wracam do komputerów. Staram się im wytłumaczyć, że każdy z nas posiada wiedzę jak się tym 'cudem' posługiwać - każda maszyna ma przecież podobne działanie. I nie jestem tu w błędzie. Bo podczas zabawy w zgaduj-zgadulę dziewczyny trafiają bezbłędnie i odgadują kolejne kroki obsługi. Największą radością dla mnie, ale zapewne i dla nich, jest odpowiedź na ostatnie pytanie: Czy polubiły komputer? Wszystkie odpowiadają spontanicznie i chórem: Taaaak.

Ostatnią niedzielę spędziłam na korekcie zdjęć - było ich blisko 300 sztuk. Nasze dziewczyny muszą mieć swoje ID (Identity Card, czyli dowód tożsamości), w tym przypadku - legitymację, by móc np. korzystać z nowej biblioteki, itp. Dostałam bojowe zadanie - zrobić im zdjęcia. Podzieliłyśmy się z siostrą Tiną pracą, po połowie, ponieważ w szkole jest blisko 600 uczennic i trudno byłoby jednej osobie poradzić sobie z tym wszystkim. Dziewczęta są bardzo nieśmiałe, często czują się mocno zawstydzone. Wiąże się to z tutejszą kulturą. Mówimy czasami, że ktoś jest tak nieśmiały, iż niemal by schował głowę w piasek. One robią to niemalże co 10 minut okazując tak swoje onieśmielenie i zawstydzenie, i to bez większych powodów. Tak, więc prośba o uśmiech do zdjęcia wymagała ode mnie, bym była zarówno fotografem i komikiem. Innym powodem strachu przed uśmiechniętą twarzą jest ich przekonanie, że białe zęby na tle ciemnej twarzy, to niezbyt dobre zestawienie. Dopiero jak wydrukowałyśmy i pokazałyśmy im zdjęcia wiele dziewcząt przekonało się naocznie, że uśmiechnięta twarz jest dużo przyjemniejsza i uśmiech nikogo nie szpeci. A wręcz przeciwnie, dodaje im uroku osobistego.

Dla mnie najgorszym jednak zadaniem była korekta tych zdjęć w Photoshopie. Niemal każde zdjęcie na początku rozjaśniałam i poprawiałam kontrast. Najpierw rozjaśniałam o kilka punktów. Po przejrzeniu 50 zdjęć, już nie wiedziałam, jaki one mają rzeczywisty kolor skóry. Dla nas białych, trudno jest rozpoznać różne odcienie ciemnej karnacji. Na szczęście nikt się nie skarżył na to, iż nie rozpoznaje siebie na zdjęciu. A dzięki temu zadaniu mogłam się także przekonać, jak ładne są te dziewczęta i że niejedna ma twarz modelki. No i oczywiście teraz znam więcej dziewcząt z twarzy, niż z imienia. Z każdym bowiem zdjęciem spędziłam kilka, jeśli nie kilkanaście minut.

Cóż jeszcze? Chyba kilka słów o sytuacji kobiet w Papui. To chyba najsmutniejszy rozdział tej historii. Chociaż może niezupełnie dla nich, silnie uwarunkowanych kulturowo. Niestety, kobiety tutaj mają najtrudniejsze życie. Muszą ciężko pracować w polu, zajmować się rodziną i zabiegać o pieniądze na utrzymanie rodziny, sprzedając przy ulicznych marketach wyhodowane przez siebie warzywa i owoce. W tutejszych górach mężczyzna nadal może mieć kilka żon. Poliganmia jest tutaj powszechna. Niejednokrotnie wiec kobiety zostają same z dziećmi, bo mąż znajduje sobie druga, trzecia... szóstą żonę. O zamążpójściu decyduje rodzina dziewczyny. Narzeczony płaci za nią specjalną opłatę, wynegocjowaną między klanami - im lepiej wykształcona i zdolna do pracy, tym większa za nią oplata. Dziewczęta nie mogą się sprzeciwiać i oczywiście nie jest możliwe małżeństwo w ramach tego samego szczepu, klanu. Małżonek musi być z innego klanu, a żona po ożenku i zapłacie, idzie mieszkać i pracować dla rodziny męża. I jeszcze jedno, żeby nie było tak łatwo, to każdy szczep ma swój język. Często, więc bywa tak, że żona nie zna języka, w którym porozumiewa się szczep męża. Nie pozostaje jej nic innego, jak dla własnego dobra, czym prędzej się go nauczyć. Może nam się to wydawać śmieszne, ale w rzeczywistości takim to nie jest. Powszechnie, bowiem tutaj wiadomo, iż mężczyzna nie jest wstanie wymienić imion wszystkich swoich dzieci, od kilku żon. Smutne to dla nas, ale dla tubylców to raczej normalna kolej rzeczy. Jednak daje się zauważyć, że wiele dziewcząt i kobiet widzi w tym ewidentną niesprawiedliwość. Nie boją się o tym mówić i rozmawiać, a to już dużo.

Miałam już też okazję uczestniczyć w tubylczych uroczystościach pogrzebowych. Zmarł jeden z członków pobliskiego klanu. Pogrzeb ma zupełnie inny przebieg niż w Polsce. Cala rodzina zbiera się wokół domu i opłakuje zmarłego przez około dwa tygodnie. W tym czasie każdego dnia przybywają pozostali członkowie klanu z różnych, nieraz i dość odległych miejsc. Tylko wybrani mężczyźni mogą przemawiać i nawoływać do zbiorki pieniędzy na rzecz rodziny lub zamknięcia przydrożnych marketów na czas żałoby. Zmarły chowany jest zgodnie z tradycją klanu, w pobliżu domu zgodnie z obrzędami religii, do której przynależy. Decyzję w tej kwestii podejmuje rodzina.

Oczywiście staram się dzielnie podejmować naukę tutejszego języka Pidgin, ale przyznaję, trudne jest to do połączenia z równoczesnym przygotowywaniem lekcji w języku angielskim oraz chęcią spędzania choć trochę czasu z sąsiadami. Codziennie jednak witam się ze starszymi w Pidgin, w którym do - Good morning - zawsze trzeba dołączyć Papa, lub Mama dla kobiety i koniecznie uścisnąć rękę, a po południu Aviniun Papa lub do dzieci Tata, co dla nas brzmi może znajomo, ale w Papui oznacza: bye - pożegnanie.

Specjalnie nie rozpisuję się dziś o przyrodzie, bo niej następnym razem, ale nie mogę teraz nie wspomnieć, a w zasadzie to nawet się pochwalić, że... posiadam już własne drzewo awokado. Tydzień temu zasadziłam je na 'mojej' ziemi wokół domku, ponieważ znalazłam orzech na 'mojej' posiadłości. Cieszyłam się jak dziecko i wszystkim o tym rozpowiadałam, aż dopiero misjonarze uświadomili mi pewien szczegół, zapytaniem o to, czy zamierzam tu być tak długo, by cieszyć się zbieraniem owoców? Musiałabym przecież czekać na owoce minimum 5-6 lat. I tu wielka niewiadoma, ale jedno jest pewne - drzewo to, do końca moich dni na ziemi, będzie należeć do mnie, bo taka tutaj panuje zasada. Oni prędzej nie tkną tych owoców, dopóki nie wykopię tego drzewa, by ofiarować je komuś. A i tak wówczas będą zawsze mówić, że jest to drzewo Bożeny, nawet, jeśli mnie już tam nie będzie.

Niedługo też stanę się właścicielką małego kotka, którego zadaniem oprócz umilania mi pobytu w domu będzie ochrona domostwa przed niemiłymi gośćmi - myszami - szukającymi dla siebie schronienia w porze deszczowej, a przynoszącymi wiele szkód właściwym mieszkańcom, trzebiąc przydomową spiżarnię.

W najbliższą niedzielę przypada święto Tarangu, podczas którego odbędzie się zbiórka pieniędzy na rzecz biednych. I nasze dziewczyny mogą również odkładać pieniądze na ich rzecz. W okresie postu mamy na to specjalne puszki. To miłe, że także tutaj, jedni drugim chcą pomagać. Zauważam wiele podobieństw miedzy Polakami i Papuasami. Są oni równie gościnni i bardzo serdeczni, jak nasi rodacy.

To tyle na teraz. Wkrótce zmienię adres mailowy, aby nie tracić czasu na przebywanie w Internecie na yahoo. Jak tylko zamówię tutejsze usługi, co niestety, zajmie nieco czasu - to napisze z nowego adresu.

Nieustannie planuję odwiedziny w Polsce na czerwiec tego roku, z racji wciąż jeszcze ważnego biletu dookoła świata. Życie jednak pokaże, czy będzie to możliwe i finansowo strawne dla mnie. Powrót do Papui opłacam, bowiem sama.

Pozdrawiam, pamiętam w modlitwie i odwrotnie - o nią proszę. Ufam, że nie zanudziłam Was, bo dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak długi jest ten list.

Bożena Sztonyk
- misjonarka świecka, po formacji w warszawskim Centrum Misyjnym wyjechała na trzyletni kontrakt do Papui. Fotoreporterka, pracowała m.in. dla KAI.