logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Łukasz Kleczka SDS
Medytacje nad przejściem przez próg śmierci
 


Medytacje nad przejściem przez próg śmierci

Codziennie ocieramy się o śmierć: dochodzą do nas informacje o śmierci jednostek i całych grup ludzi. Młodych i starych. Często umierają przypadkowo lub niespodziewanie, „przedwcześnie”, tragicznie i po długim cierpieniu. Może codziennie przechodzimy obok cmentarza albo obok tablicy ogłoszeń, na której wywieszone są wciąż aktualizowane informacje o śmierci poszczególnych osób. Im więcej tych informacji, tym bardziej uodparniamy się na to zjawisko. Do czasu... aż śmierć nie dotknie kogoś bliskiego (a może my sami staniemy przed jej obliczem), do czasu, kiedy „przyjdzie śmierć i będzie miała Twoje oczy” (M. Zioło OCSO). Co wtedy? Mnóstwo pytań, bunt, smutek, żal, rozpacz… Ujawniają się nasze uprzedzenia i lęk.

Kiedy myślimy o śmierci jako o spotkaniu z Panem, często przybieramy postawę: „jeszcze nie teraz, Panie”. A przecież my, chrześcijanie, w czasie każdej Mszy św. modlimy się: „oczekujemy Twego przyjścia w chwale” i „bądź wola Twoja”. Jako wierzący w Chrystusa mamy być ciągle przygotowani na spotkanie z Nim. Przygotowani do przekroczenia tajemniczej granicy śmierci.


Odkładane rozmyślanie

Rozmyślanie nad śmiercią odkładamy często na później, albo podejmujemy je przy okazji śmierci bliskiej osoby lub też idąc w listopadzie na cmentarz, bo – jak mówimy – wtedy jest klimat do takiej zadumy. Najczęściej jednak nie podejmujemy go wcale. W dawnej tradycji zakonnej raz w miesiącu zalecano dzień, który nosił złowrogą nazwę „przygotowania na śmierć”. Polegał on na tym, że zakonnik miał ten dzień przeżyć tak, jak gdyby był to ostatni dzień jego życia. Mógł w klimacie rzetelnego rachunku sumienia pomyśleć, co chciałby jeszcze zrobić, z kim porozmawiać, co załatwić, co zmienić.

Kiedy się rodzimy, to tak, jakbyśmy otwierali czystą księgę, którą w ciągu swojego życia mamy zapisać. Warto czasem zaglądać do tego „dziennika” i zapytać siebie, czy jestem gotowy postawić w nim ostatnią kropkę. Gdybym dzisiaj miał to uczynić, czy moja księga byłaby rzeczywiście wartościowa?
Odważam się zatem zaprosić do podjęcia rozmyślań nad śmiercią. Proponowane przeze mnie tematy mogą stanowić krótką pomoc w medytacji. Nie jednej, ale kilku. Celem tych medytacji ma być, w moim zamyśle, nie tyle psychologiczne uspokojenie, dobre nastawienie do śmierci, zbliżenie, albo też powrót do Boga, czyli to, co nazywa się nawróceniem, ale powrót bardziej świadomy i bardziej radykalny. Powrót do kogoś, kto jest źródłem miłości, nadziei i pokoju. Powrót w ramiona kochającego Ojca.

„Bądź wola Twoja”

Człowiek od samego początku swojego życia przeżywa dramatyczne rozdarcie między życiem na ziemi a dążeniem ku niebu, życiem w czasie a przeznaczeniem ku wieczności. Filozof M. Heidegger mówił, że człowiek jest „bytem ku śmierci”. Wiara mówi, że jest „bytem ku życiu wiecznemu”. Jedną z pierwszych modlitw, których się nauczyliśmy jest „Ojcze nasz”. Modlitwa, której nauczył nas Pan Jezus. Jezus całym swoim życiem i działaniem  wskazuje na Ojca. To On jest w centrum. On, początek i koniec wszystkiego. To dzięki Niemu i dla Niego wszystko żyje.

Codziennie więc powtarzamy słowa: „bądź wola Twoja”. Odmawiamy je w przeróżnych sytuacjach, na które nieraz trudno nam się zgodzić. Możemy je też wypowiadać w kontekście naszego „bycia ku życiu wiecznemu”, które prędzej czy później każe nam przejść przez próg ludzkiej śmierci.
Kiedy, myśląc o chwili swojego odejścia, wymawiamy: „bądź wola Twoja”, mogą zrodzić się w nas różne trudne uczucia. Warto wypowiadać je głośno. A kiedy to czynimy na modlitwie, miejmy na uwadze, że nie jesteśmy sami.

Modlitwa zgody na wolę Ojca przywołuje chwile z Getsemani, gdzie Pan Jezus przeżywał trwogę konania. „Wziąwszy z sobą Piotra i dwóch synów Zebedeusza, począł się smucić i odczuwać trwogę. Wtedy rzekł do nich: «Smutna jest dusza moja aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie ze Mną». I odszedłszy nieco do przodu, padł na twarz i modlił się tymi słowami: «Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak ja chcę, ale jak Ty niech się stanie!»” (Mt 26,37-38).
Jezus tuż przed swoją męką i śmiercią poprosił swoich najbliższych, żeby czuwali z Nim i byli z Nim, żeby uczestniczyli w Jego modlitwie i konaniu. Jezus nie chciał być sam w tej najbardziej intymnej chwili ludzkiego życia, jaką jest śmierć. Nie wstydził się też swoich uczuć. Zawsze przecież momentowi śmierci towarzyszą szczególnie silne i intensywne przeżycia.
Nasza medytacja może być zatem trwaniem z Jezusem w trwodze Getsemani. Módlmy się swoimi uczuciami, powtarzając „bądź wola Twoja”, albo tylko powtarzając jedno słowo: „Abba”, „Ojcze”.

„Narodziny są pielgrzymką, śmierć jest powrotem do domu”

Słowami aforyzmu wietnamskiego, które przytoczył w rekolekcjach dla Jana Pawła II w roku 2000, nieżyjący już kardynał wietnamski F.X. Nguyen van Thuan, podejmijmy kolejny krok: świadome życie, które jest pielgrzymką do domu Ojca. Dwa kluczowe momenty wyznaczają długość tej pielgrzymki: narodziny i śmierć. „Życie ziemskie, które się rozpoczyna i życie, które się dopełnia, przekracza bowiem próg czasu i wstępuje do wieczności” – mówił w swych rekolekcjach kardynał.

Jesteśmy wezwani do tego, by iść. Czy uświadamiamy sobie, że nie idziemy sami? Prowadzi nas Baranek, Chrystus Zmartwychwstały. To On mówi do uczniów Jana, kiedy Go zapytali: „Nauczycielu, gdzie mieszkasz?”, „Chodźcie, a zobaczycie” (por. J 1,38-39). I poszli za Nim. Oczywiście, możemy iść sami, tylko czy wiemy dokąd? W obliczu śmierci rodzi się pytanie o sens naszej drogi. Czy wiemy, dokąd idziemy? Czy wiemy, po co w ogóle żyjemy i jaki jest cel naszego życia? Stawiamy te pytania sobie i Bogu. I może warto je postawić w tej medytacji. Z pomocą przychodzi nam św. Paweł, który pisze do Filipian, że „Nasza ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone na podobne do swego chwalebnego ciała tą potęgą, jaką może On także wszystko, co jest, sobie podporządkować” (Flp 3,20-21). Słowa te są pełne nadziei i optymizmu. Mamy świadomość drogi, która prowadzi nas, nieraz krętymi ścieżkami, do naszej ojczyzny, do nieba. Tak, życie nie zmierza ku śmierci, ale przez śmierć ku życiu wiecznemu! Bardzo potrzebna jest nam ta świadomość i nadzieja.

Fundamentem tej świadomości musi być jednak pytanie o życie. Po co i dla kogo żyję? Trudne jest nieraz to pytanie, dlatego warto być z nim na modlitwie. Św. Paweł pisze o tym fundamencie: „W Nim bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i doskonali przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów poprzez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym” (Ef 1,4-6).

Jesteśmy powołani do życia w Chrystusie. Takie jest nasze chrześcijańskie powołanie. Naprawdę moje życie nie jest przypadkowe, nawet jeśli mam za sobą bolesne doświadczenia, które potwierdza fakt, że zaistniałem „przypadkowo”. U Boga nie ma przypadków! Jestem przez Niego chciany, oczekiwany. Po co? Aby całym swoim życiem chwalić Go i wielbić, aby miłością, którą On podzielił się ze mną, dzielić się z innymi. Jednym z miejsc odnalezienia Boga jest twarz drugiego człowieka. Życie wielu świętych pokazuje, jak skorzystać z tego sposobu. Na przykład piękne świadectwo bł. Matki Teresy z Kalkuty. Odnajdywała ona spragnione oblicze konającego Chrystusa w umęczonych i cierpiących twarzach ludzi. Kontemplowała Pana na kolanach przed Najświętszym Sakramentem, aby później odnajdywać Go w bliźnim.

Jedną z najważniejszych, jak dotąd, lekcji odnajdywania konającego Pana w konającym człowieku było dla mnie spotkanie z 24-letnim Jakubem. Poznałem go na trzy dni przed jego śmiercią. Umierał na nieuleczalną chorobę płuc, z którą się urodził. Kiedy przyszedłem do niego, leżał podłączony do aparatu, który pomagał mu oddychać. Jego twarz była zalana potem. Bardzo cierpiał, wiedząc, że to są jego ostatnie dni. On nie umierał, ale odchodził – tak mówił o śmierci. Ocierając jego twarz, ze wzruszeniem słuchałem jego „konferencji” o końcu życia. Chciał się upewnić, że kiedy przekroczy tajemniczy próg, ktoś będzie na niego czekał. Ktoś, kto go kocha. Ten młody człowiek nie miał żalu, że odchodzi. Mówił mi, że dla tych 24 lat warto było żyć. Był wdzięczny Bogu za swoje życie. Wierzył, że kiedy przejdzie przez próg, to nie tylko Bóg, ale także jego przyjaciele, którzy wcześniej zmarli na tę samą chorobę, będą na niego czekać. A potem poprosił mnie, żebym coś powiedział na jego pogrzebie; to, że martwi się jedynie tym, że jego bliscy i dziewczyna, z którą wiązał swoją przyszłość, muszą przez to wszystko przejść. W twarzy odchodzącego Jakuba zobaczyłem konającego Jezusa, wołającego: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego” i zaraz też: „Pragnę!”. To były dla mnie prawdziwe rekolekcje o odchodzeniu. Jakub zaś pozostał dla mnie „prywatnym świętym” i towarzyszy mi od tego czasu. Nauczyłem się, że do śmierci trzeba być dojrzałym. To znaczy, trzeba pozwolić doprowadzić się Barankowi do domu Ojca, „w którym jest mieszkań wiele”. I uwierzyć, że jedno miejsce On sam, przechodząc przez próg ludzkiej śmierci i zmartwychwstając, przygotował dla mnie.

I kiedy nad tym rozmyślam, czuję, że w sercu obok strachu, rodzi się nadzieja. Nadzieja, że warto żyć i dać się prowadzić Barankowi. Nadzieja, że tuż za progiem jest wejście do domu Ojca. Nadzieja, że w domu tym jest moje mieszkanie. Może warto pomodlić się w tym miejscu słowami jednej z antyfon: „My, którzy uwierzyliśmy Panu, będziemy żyć szczęściem w Bożej światłości, gdzie Jezus Chrystus przygotował mieszkanie swoim wiernym sługom”.

Między osamotnieniem a samotnością

A jednak nie jest to takie proste… Mimo tak wielu zapewnień płynących z medytacji słowa Bożego i wiary Kościoła, wciąż mam w sobie wiele trudnych uczuć, wśród których góruje lęk. Kiedy się człowiek boi, kiedy jest sparaliżowany lękiem, nie chce być sam. A przecież każdego dnia tak wielu ludzi umiera w osamotnieniu. W szpitalach, w domach opieki, w hospicjach, w tragicznych wypadkach. Pozostają sami. To prawda, że odejście należy do bardzo intymnych chwil. Takie momenty dokonują się w samotności. Ale w chwili śmierci człowiek zostaje często sam na sam ze swoim lękiem. Ważne jest, by w medytacyjnym przygotowaniu na własną śmierć zmierzyć się z tym uczuciem. Przeżyć go. Ale też nie samemu. W modlitwie zawsze jestem z Panem. On w obliczu śmierci też nie chce być sam, a przecież w swoim konaniu, samotnie zmierzał się z lękiem, jego przyjaciele zostawili Go, posnęli. Ilekroć wracam do tamtej chwili, czuję wielką potrzebę bycia z Nim, chwycenia Go za rękę. Bez słów. Po prostu być, trwać. Tak, człowiek w tej trudnej chwili potrzebuje drugiego człowieka, aby z nim był, podał mu rękę.

Jezus samotny w Getsemani jest blisko każdego człowieka, który odchodzi w osamotnieniu. Pozostawiony przez bliskich, nie jest zapomniany przez Ojca. Bliscy opuścili Go, bo sami się bali. Nie wytrzymali tego napięcia. I tak jest dzisiaj, gdy rozpoczyna się agonia, bliscy często w popłochu wzywają pogotowie ratunkowe, odwożą chorego do szpitala, boją się, że może umrzeć w domu. Sami pozostają, tłocząc się w jednym pokoju, bo co będzie, jak nas postraszy. A człowiek odchodzi sam, zalękniony.

Ojciec posyła wtedy swojego anioła, aby umacniał ich, tak jak umacniał Jezusa w Getsemani: „Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i pokrzepiał Go” (Łk 22,43). A On „pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię” (Łk 22,44). Jezus modli się całym swoim udręczeniem, przyjmuje na siebie wszystkie udręki konania ludzkiego, osamotnienie i lęk. Jest blisko. Pokrzepiony przez Ojca „wiatykiem”, czyli pokarmem na drogę.

Samotność to nie to samo, co osamotnienie. To drugie zawsze jest bolesne. Chciejmy o tym pamiętać, ilekroć zetkniemy się z umieraniem bliźnich. Oni potrzebują naszego towarzyszenia, dotyku, przytulenia. Módlmy się, abyśmy potrafili przełamać strach i zdobyli się na odwagę bycia „aniołami” pokrzepienia dla drugich. I prośmy, byśmy sami w godzinie naszego odejścia otrzymali pokrzepienie od Ojca, jakiegoś dobrego anioła. I abyśmy odchodząc, byli nasyceni wiatykiem na drogę, Eucharystią, Ciałem Baranka, bliskiego nam także w lęku i osamotnieniu.

Konający na krzyżu Jezus przeżywa najtrudniejsze doświadczenie cierpienia ludzkiego i ciemności duchowej. Ostatkiem sił modli się: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34). W tej modlitwie jest blisko wszystkich przeżywających udrękę duchowego konania, będących samotnymi. Wyraża w niej także swoje i nasze pytanie, które w takiej chwili może się rodzić: „Gdzie jesteś Boże?”. Bóg jest blisko. Jest bliżej niż mogłoby się nam wydawać. Podtrzymuje nas w chwili naszego konania, tuli w swoich ramionach, przenosząc przez próg śmierci.

Żal rozstania i ból straty

Śmierć pozostawia żyjącym jakąś pustkę. Przychodzi czas żałoby. Każde uczucie żałoby jest ważne i uzasadnione. Trzeba na nie pozwolić, trzeba je przeżyć. Pozostaje pustka w domu, w sercu. Ból i smutek rozstania.
Pochylając się nad Ewangelią, odnajdujemy w niej sporo paradoksów. Choćby w historii Łazarza. Jezus proszony przez siostrę Łazarza, Martę, aby przyszedł i uzdrowił go, gdyż ten leżał w chorobie, odpowiada: „choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej” (J 11,4). Często i my słyszymy takie słowa pociechy w Kościele. A przecież Jezus wiedział, że po ludzku Łazarz umiera. Mogą zaskakiwać słowa Jezusa: „Łazarz, przyjaciel nasz zasnął, lecz idę go obudzić” (J 11,11). A przecież już za chwilę wytłumaczy swoim uczniom, że Łazarz jednak umarł. Jezus biologiczną śmierć nazywa snem. I Kościół powtarza to, ilekroć stykamy się ze śmiercią bliskich. Zapłakanym, zrozpaczonym w liturgii pogrzebowej Kościół mówi, że wasz bliski zasnął i że się obudzi przy zmartwychwstaniu umarłych. Cmentarze nazywa się miejscami wiecznego spoczynku.

Mogą się w nas kłócić te słowa. Jak to: umarł, a nie umarł, tylko śpi? Do osób pogrążonych w żałobie często nie docierają takie słowa pociechy. Wydają się zbyt proste. A kiedy Jezus przyszedł do Betanii i zastał swojego przyjaciela od czterech dni złożonego w grobie, spotkał się z wyrzutem sióstr zmarłego; typowym zachowaiem ludzi, którzy do końca wierzyli, że może coś się stanie. Prosili, modlili się, a tu nic. I w nas może się pojawić w takiej sytuacji jakiś bunt, niezrozumienie. Może boimy się mówić o tych buntach i żalu, że Bóg nas nie wysłuchał. Być może nosimy je w sobie całymi latami. Na modlitwie możemy je uwolnić. Popatrzmy na siostrę Łazarza, Martę. Posłuchajmy, co mówi Jezusowi: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł” (J 11,21). Marta wypowiada jednak te słowa jako kobieta wierząca. Zaraz potem wyznaje swoją wiarę: „Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił” (J 11,22). Podobnie zareagowała na przyjście Jezusa druga z sióstr zmarłego, Maria. I ona wypowiada swój żal.

Ważne jest, by nie zamknąć się w swoim buncie i żalu, by zachować wiarę. Jezus nie pozostaje obojętny na szczere wyznanie kobiety. Prowadzi z nią dialog, idąc w kierunku wiary w zmartwychwstanie. I choć Marta odpowiada znów w klimacie żalu, jakby odpowiadając na owo pocieszenie Jezusa, iż wierzy, że brat zmartwychwstanie w dniu ostatecznym, ale to będzie kiedyś. A Pan Jezus w trudnym dla niej doświadczeniu straty ukochanej osoby delikatnie prowadzi ją w kierunku swojego zmartwychwstania. Wskazuje na siebie jako na źródło życia: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11,25-26). Pojawia się wspaniała perspektywa życia wiecznego. To już nie jest tylko pocieszenie, to jest coś więcej. Chrystus otwiera nową perspektywę, „życie zmienia się, ale się nie kończy, i choć rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdziemy przygotowane w niebie wieczne mieszkanie” (Prefacja z Mszy za zmarłych).

Jezus rozumie ludzki ból, uczucie straty i rodzącego się żalu. Widząc cierpienie spowodowane stratą ukochanej osoby, Jezus „wzruszył się w duchu, rozrzewnił” (w. 33 i 38), zapłakał z płaczącymi. Nie jest On tylko pocieszycielem, ale współuczestniczy z człowiekiem w trudnych dla niego chwilach. Wypełnia pustkę wiarą w zmartwychwstanie, w życie. A żeby to potwierdzić, wskrzesił, „obudził” Łazarza. Zapewnił, że nie oszukuje, nie kłamie.

Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga” (J 11,21-22). To najlepsza modlitwa w doświadczeniu żalu i straty. Modlitwa, która prowadzi już nie tyle ku nadziei, ile ku pewności wiary.

„Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mojego”

Wobec faktu śmierci trzeba być pokornym. Nie wiemy, kiedy przyjdzie ostatnie tchnienie. Jedno jest pewne: potrzeba pokory. Kiedy ktoś umiera, wśród bliskich pojawia się rezygnacja. Kiedyś może ona pojawić się i w nas. Dzisiaj, w obliczu starości, cierpienia i umierania, rezygnacja staje się obsesyjna. Coraz częściej ludzie przeżywając ten dramat, domagają się skrócenia życia, eutanazji. Żeby skrócić lęk, przerwać tę nić. Żeby już było po wszystkim. Inną trudnością jest oszukiwanie samych siebie, przedłużanie cierpienia przez wyrywanie odchodzącego człowieka z ramion Anioła śmierci. To są sytuacje marginalne.

Co robić? Stać się pokornym, czyli zaakceptować ten trudny moment. Wpisać go jako nieuniknioną chwilę w historii każdego z nas. I tutaj znów może nam pomóc spokojna modlitwa przygotowania na śmierć.

Znam wielu ludzi, którzy codziennie modlą się o szczęśliwą śmierć. I nie chodzi tu o śmierć bez bólu, nagłą, która zaskoczy. Tu chodzi o to, by być przygotowanym i pokornym. Jedną z najpiękniejszych historii życia, którą przeczytałem kilka razy, jest świadectwo o Francku, dwudziestokilkuletnim młodym człowieku, który umierał na AIDS. Świadectwo to napisał Daniel Ange, aby dać światło nadziei tysiącom ludzi, których dotknęła ta straszna choroba naszych czasów. Umierający Franck, jeden ze współczesnych świadków Zmartwychwstałego, gasnąc w szpitalu i słuchając słów Ewangelii, mówi: „Nie wiem, dokąd zmierzam, ale chcę iść tam z Nim”. W chwilach, kiedy dotykała go rezygnacja i zwątpienie, brał do ręki różaniec, aby wiele razy powtarzać: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”. Kiedy bliscy zobaczyli go godzinę po śmierci, miał otwarte oczy i patrzył w niebo.

Pokora, aby nie ulec zwątpieniu i rezygnacji. Zrozpaczony Jair przyszedł do Jezusa, prosząc Go, by ocalił od śmierci jego umierającą córeczkę. Jezus poszedł z nim, ale okazało się, że było już za późno, dziewczynka zmarła. W domu bliscy płakali i zawodzili. A Pan Jezus znów odwołuje się do wiary człowieka: „Nie bój się, wierz tylko” (Mk 5,36). Wierz, to znaczy, nie ulegaj emocjom, nie poddawaj się rezygnacji i zwątpieniu. I wobec zamieszania, płaczu i zawodzenia, wobec tych emocji powodujących rozgardiasz, Jezus zachowuje postawę pokory. W takim momencie trzeba wiary i spokoju. Trzeba przyjąć śmierć bliskiej osoby z wiarą w zmartwychwstanie. I znów Jezus mówi coś, co jest sprzeczne z ludzką logiką, a co jest zgodne z logiką wiary: „Dziecko nie umarło, tylko śpi” (Mk 5,39). Ludzie wyśmiewają Go. Przypomina to zupełnie niekontrolowany odruch w chwili całkowitej rezygnacji. A Pan chce potwierdzić, że obietnica Boga, nie jest tanim pocieszeniem. Wziął za rękę dziewczynkę i powiedział do niej: „Talitha kum, to znaczy: Dziewczynko, mówię ci, wstań!” (w. 41). I ta natychmiast wstała.

Pokora wobec słowa Bożego, obietnicy Pana. Tak będzie z każdym z nas. Kiedyś Bóg powie i do mnie: „Mówię, ci wstań!”. I wstanę.
A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zgon ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju” (Mdr 3,1-3). Śpią w pokoju. Ich ciała czekają na wypowiedziane przez Boga z mocą: „Mówię ci, wstań!”. Wobec tego zapewnienia i świadectwa, które daje słowo Boże i odejście wielu cichych świętych, nie trzeba ulegać rozpaczy. Pokora oznacza zgodę. Tak będzie, nie wiem, gdzie idę, ale mogę się czuć bezpiecznie, kiedy idę za Nim. Pojednany z ludźmi i z Nim, nakarmiony wiatykiem Eucharystii, naznaczony świętym olejem.

Umierający na krzyżu Jezus, najpierw modli się: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). Przebaczenie i pojednanie jest źródłem pokoju.
Zanim powie: „Dokonało się” (J 19,30), powierza jeszcze swoich ukochanych swej Matce, a Matkę swoim przyjaciołom, aby nie pozostali osamotnieni (por. J 19,26-27). I jeszcze resztką sił chce wszystkim powiedzieć, że jego pragnienie miłości i jedności nie kończy się, że to wołanie ma być słyszane aż do końca świata. Pomoże jeszcze w odejściu nawróconemu łotrowi, aby miał świadomość, że jego pokorne wyznanie grzechów „na łożu śmierci” będzie nagrodzone (por. Łk 23,41-43). I w końcu wypowiada swoją ostatnią modlitwę oddania się Ojcu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego” (Łk 23,46).
Jezus uczy nas być pokornym wobec śmierci, być gotowym. Uczy, jak odchodzić, jak powrócić w ramiona Ojca. Pokora rodzi pokój serca, wyrywa z rezygnacji i zwątpienia, pokazuje światło, którym jest Chrystus Ukrzyżowany i Zmartwychwstały. Pozwala Mu się przeprowadzić.

„Błogosławieni, którzy umierają w Panu”

W zapowiedzi godziny sądu ostatecznego Apostoł Jan usłyszał głos, który mówił z nieba: „Napisz: «Błogosławieni już teraz, którzy w Panu umierają». Zaiste, mówi Duch, niech odpoczną od swoich trudów, bo ich czyny idą razem z nim” (Ap 14,13). Słowa te odnoszą się do wszystkich, którzy wierzą Jezusowi, którzy są wytrwali i których Apokalipsa nazywa: „święci”. Nagrodą za ich życie jest już teraz, gdy umierają, szczęście. „Błogosławieni”, to znaczy: „szczęśliwi”. Ich odejście jest teraz czasem ich odpoczynku od trudów, których doświadczyli w ciągu swojego życia.

Są być może takie momenty w życiu, kiedy człowiekowi nie chce się żyć. Kiedy droga wiedzie wciąż pod górę, nieraz stromą. Zmęczenie odbiera radość życia. Słowo Boże zachęca do wytrwałości, nawet za cenę zmęczenia. Iść do końca, aby móc spokojnie odpocząć. Wytrwać w wierze, nawet jeśli inni się śmieją. Zawalczyć, aby ostatecznie zwyciężyć. Biblijny Job, będący głosem ludzkiego bólu i trudnych doświadczeń, pyta: „Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka?” (Job 7,1). I chociaż przeżywając swe cierpienie, miał takie chwile, że prosił Pana o śmierć, to jednak wytrwał do końca, by powrócić do stanu pierwotnego szczęścia.

Wytrwać do końca, by wrócić do szczęścia, by móc spokojnie odpocząć.

Inny zupełnie jest los „czcicieli Bestii”, o których mówi Apokalipsa (por. Ap 14,9-11). Oni nie zaznają odpoczynku, „a dym ich katuszy na wieki wieków się wznosi” (Ap 14,11). „Czciciele Bestii”, to wszyscy żyjący w grzechu. A życie w grzechu, oznacza tak naprawdę śmierć. O wiele gorszą od tej, fizycznej. Życie w grzechu, to powolne umieranie w odcięciu od źródeł życia, od Chrystusa i sakramentów. To skazywanie siebie na tragiczny koniec, to odbieranie sobie sensu i radości życia. I choć życie takich ludzi wydaje się przyjemne, są to tylko mylące pozory. O żyjących w grzechu Pan Jezus mówi, że są naprawdę umarli. Tak, „prawdziwą śmiercią nie jest śmierć fizyczna: ta, co najwyżej jest znakiem, jest straszliwym, widzialnym i odczuwalnym przedstawieniem. Prawdziwą śmiercią jest oddzielenie od Boga, i taka śmierć jest nie-dopuszczalna; prawdziwą śmiercią nie jest nie-wiara, jest nią nie-nadzieja i nie-miłość” (C. Carretto). Czy dla tak umarłych jest jakaś nadzieja? Zawsze jest czas, by się nawrócić, by zmienić swoje życie i powierzyć się Ojcu. Wyrwać się z zimnych ramion zła, aby wtulić się w ramiona kochającego Ojca. Każdy dzień jest nową szansą, a przecież może być ostatnią szansą. Pan Jezus wzywa nas do nieustannej czujności, do gotowości i modlitwy.

Każdy dzień może być moim ostatnim dniem. Nie warto zatem odkładać przygotowania na godzinę śmierci. Nie trzeba też medytować nad śmiercią w atmosferze grozy i posępności. Jeśli słowo Boże żyje we mnie, jest we mnie nadzieja. Jest światło. Nie muszę się lękać. A Dobra Nowina nie kończy się z chwilą śmierci krzyżowej Jezusa. Idzie dalej, objawiając blask poranka Zmartwychwstania. Pokazuje perspektywę radości, wiecznej radości i pokoju. Perspektywę życia, które choć zmienia się, to jednak się nie kończy.

Niech nasza modlitwa będzie ciągłym dziękowaniem Bogu za życie i za tę nadzieję, którą nam daje, którą jest On sam. Niech będzie ciągłym powierzaniem się Jemu:

„Ojcze,
oddaję się Tobie.
Uczyń ze mną, co zechcesz.
Dziękuję Ci za wszystko,
cokolwiek ze mną uczynisz.
jestem gotów na wszystko,
przyjmuję wszystko.

Niech Twoja wola spełnia się we mnie
i we wszystkich Twoich stworzeniach,
nie pragnę niczego innego, mój Boże.
Składam moją duszę w Twoje ręce.
Oddaję Ci ją, Boże
z całą miłością mego serca.

Kocham Cię
i to jest potrzebą mojej miłości,
żeby się dawać,
oddawać się w Twoje ręce bez ograniczeń,
z nieskończoną ufnością,
bo Ty jesteś moim Ojcem
”. (Karol de Foucauld)

ks. Łukasz Kleczka SDS
- salwatorianin, kierownik duchowy, rekolekcjonista, student teologii dogmatycznej na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie.

 
Zobacz także
Dariusz Piórkowski SJ
Na co my dzisiaj czekamy? Na podwyżkę, lepszą pracę, dyplom magistra, na święta? Czy w naszym życiu jest jeszcze miejsce na nieprzewidywalność? A może myślimy, że wszystko da się zaplanować i zabezpieczyć? Czy na co dzień z utęsknieniem wypatrujemy przyjścia Chrystusa? Jakie uczucia budzi w nas myśl o naszej śmierci? Czy rodzi w nas tęsknotę za Bogiem? 
 
ks. Przemysław Bukowski SCJ

Wystarczy być dobrym człowiekiem, żeby szczęśliwie zrealizować swoje życie i zasłużyć na pamięć potomnych. Co jednak oznacza być dobrym? Czy można być dobrym wobec siebie? Czy raczej powinno się być dobrym wobec innych? A może jedno nie wyklucza drugiego? Jako ludzie ciągle rozglądamy się dookoła, by odkryć na ziemi własne miejsce, by poczuć, że to, co robimy, ma jakiś sens. By odnaleźć to, co najważniejsze. Mamy bardzo wiele odpowiedzi na pytania, które stawiamy. Uzyskujemy je każdego dnia. A jednak pozostajemy nimi nienasyceni. Wśród wszystkich naszych dylematów pytanie o bycie dobrym jest jednak wyjątkowe. Dotyczy bowiem głębokiej prawdy o nas samych.

 
Cezary Sękalski
Chrystus działa w znakach sakramentalnych i liturgicznych, ale jeśli zarówno osoba posługująca się nimi, jak i je przyjmująca dopuszczą się lekceważenia, pozostaną poza zasięgiem ich zbawczego działania. Liturgia nie oddziałuje bowiem na człowieka w sposób automatyczny i nie wystarczy podczas Mszy Świętej stać w obrębie murów okalających kościół, aby doświadczyć pełni oferowanej przez Chrystusa łaski...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS