logo
Piątek, 19 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Alfa, Leonii, Tytusa, Elfega, Tymona, Adolfa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
prof. Thomas Hilgers, Tomasz P. Terlikowski
Nadzieja na dziecko, czyli cała prawda o naprotechnologii
Fronda
 


Kiedy naprotechnologia daje świetne wyniki a w jakich przypadkach zawodzi? Na czym właściwie polega? Co to jest cykl naprotechnologiczny? Dlaczego warto stosować naprotechnologię, nawet jeśli kobieta nie ma problemów z płodnością? O niemal wszystkim dowiecie się z tej książki. Resztę powiedzą wam specjaliści – instruktorzy i lekarze praktykujący naprotechnologię – których dane kontaktowe znajdziecie na końcu publikacji. Powodzenia!
 
 

Wydawca: Fronda
Rok wydania: 2015
ISBN: 978-83-64095-70-2
Rodzaj okładki: Miękka
Ilość stron: 160

 
Kup tą książkę  
 
  

 
Ruch pro-life
 

W jaki sposób zaangażował się Pan w ruch pro-life? Czy to był impuls?

 
Gdy byłem na pierwszym roku stażu ginekologicznego w stanie Nowy Jork, została zalegalizowana aborcja. Nowe prawo miało zostać wprowadzone w życie 1 lipca 1970 roku. Jednak w Rochester, gdzie odbywałem staż, już w marcu zaczęto wykonywać aborcje. Tego się zupełnie nie spodziewałem. Kiedyś przyszła do mnie pacjentka. Powiedziała mi, że chce usunąć ciążę. Miałem zebrać od niej wywiad medyczny i przygotować dokumentację. Ona mi powiedziała, że to Bóg ją doprowadził do lekarza, który wykonana u niej aborcję. Uświadomiłem sobie wtedy, że to nie jest ten sam Bóg, w którego ja wierzę. Zgłosiłem się do kierownictwa szpitala i powiedziałem, że od tego momentu nigdy nie będę uczestniczył w żadnych działaniach, które mogą doprowadzić do aborcji. Wtedy też uświadomiłem sobie, że muszę walczyć o życie, zaangażować się w ruch pro-life. Przez trzy lata tak było. Ale gdy Sąd Najwyższy wydał decyzję w sprawie Roe kontra Wade, a ja wydałem książkę pod tytułem Abortion and Social Justice (Aborcja i sprawiedliwość społeczna) zaczęły się problemy. Pozostało mi wówczas sześć miesięcy do zakończenia programu badawczego, ale szefostwo chciało, bym ostatnie badania przeprowadził w placówce, która standardowo prowadziła zabiegi aborcyjne. Odpowiedziałem, że nie mogę tam pracować, bo nie akceptuję aborcji. Przełożeni odrzucili mój sprzeciw sumienia. Musiałem zrezygnować ze stażu naukowego i szukać nowego miejsca zatrudnienia. Na szczęście udało mi się zaangażować w szpitalu w Toledo w stanie Ohio, gdzie pracował lekarz, który także był pro-life.Tyle tylko, że ta zmiana oznaczała, że zamiast sześciu miesięcy musiałem uczyć się kolejny rok. Wtedy zostałem powołany do US Navy. W szpitalach marynarki także przeprowadzano aborcje. Ponownie musiałem odmówić wykonywania takich zabiegów, przeszedłem całą procedurę „niezgody sumienia” i byłem chyba jedynym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych, którego zwolniono ze służby wojskowej ze względu na odmowę wykonywania aborcji. To było szaleństwo, bowiem, żeby uznać moje prawo do odmowy takich działań, poddano mnie między innymi badaniom psychiatrycznym.
 
Dlaczego amerykańscy lekarze, którzy przez lata nie wykonywali aborcji, tak szybko zmienili w tej sprawie zdanie? Dlaczego tak łatwo podporządkowali się prawu, które było sprzeczne z etyką medyczną czy przysięgą Hipokratesa, którą składali?

Debata na temat aborcji toczyła się kilkanaście lat, więc trudno tu mówić o jakiejś szybkiej zmianie. W 1967 roku pierwszy ze stanów zalegalizował aborcję. Potem robiły to kolejne stany. Ruch pro-life kontratakował i po jakimś czasie udało mu się zablokować kolejne zmiany prawne. Dlatego zwolennicy aborcji uznali, że aby trwale zmienić prawo, muszą udać się do Sądu Najwyższego. Tam odnieśli sukces. Po sześciu latach od pierwszej decyzji prawnej. To pokazuje, że zanim lekarze rzeczywiście musieli zacząć dokonywać kluczowych wyborów, wsłuchiwali się w kilkuletnią debatę. Młodsi z nich byli już formowani na uniwersytetach, na których przewagę miała aborcyjna lewica.
 
Ta dyskusja zmieniła opinię publiczną, ale co zmieniło lekarzy?
 
Lekarze są częścią opinii publicznej. Jeśli zmienia się klimat społeczny, to zmieniają się i lekarze. Trzeba też powiedzieć, że lekarze zazwyczaj nie są liderami, rzadko mają odwagę, by sprzeciwiać się większości. Oni raczej idą tam, gdzie wszyscy, nie próbują zawracać ludzi ze złej drogi. Powód jest bardzo prosty. Lekarze w Stanach Zjednoczonych są grupą bardzo zajętą, nie mają czasu na jakieś własne przemyślenia, lektury, analizy, przyjmują to, co się im podaje.

Ale przecież oni musieli wiedzieć, co robią, musieli – choćby ze studiów – wiedzieć, na czym polega aborcja, którą zaczęli wykonywać?
 
Wiedzieli, ale nie miało to dla nich znaczenia. Łamanie sumień lekarskich zaczęło się zresztą nie od aborcji, a od antykoncepcji. Gdy pojawiła się pigułka, wielu lekarzy nie chciało jej przepisywać, powoływali się na klauzulę sumienia. I wtedy zaczęto ich do tego przymuszać, przekonując, że skoro kobieta podjęła taką decyzję i po pigułki do lekarza przyszła, to lekarz nie ma prawa jej odmówić. Wielu się na to zdecydowało, choć w istocie oznaczało to, że lekarz musi rezygnować z własnych przekonań i postaw moralnych. Podobny mechanizm zastosowano również w przypadku aborcji. Dopiero po kilku latach lekarze otrzymali realne prawo odmowy.
 
A czy Pan miał, poza wyrzuceniem ze stażu i z US Navy, jeszcze jakieś problemy związane z tym początkowym brakiem klauzuli sumienia w amerykańskim prawie?

Opowiadanie o tym zajęłoby mi kilka dni. To był dla mnie bardzo trudny czas. Zawsze, kiedy wspominam te lata, to płaczę. Wielu ludzi nie chce wierzyć w to, co się wtedy działo... Wyrzucano nas z pracy, ośmieszano, odrzucano, dyskryminowano, porównywano do komiwojażerów, wyzywano. To była trudna walka z kierownictwem klinik, z innymi lekarzami, a także z firmami ubezpieczeniowymi. Często byłem w tej walce osamotniony, bo wśród lekarzy i personelu medycznego w Stanach Zjednoczonych było wówczas bardzo niewielu obrońców życia. Wśród ludzi, z którymi pracowałem, tylko ja byłem za życiem. I nie ukrywam, że to był ogromny problem. Jedynym wsparciem była dla mnie wtedy moja żona. To, co daje nadzieję, to fakt, że teraz lekarze broniący życia nie muszą już przez to wszystko przechodzić.
 
Jak Pan sobie z tym wszystkim poradził?
 
To była wielka próba wiary. Ale jeśli się wierzy, to naprawdę można przetrwać i taką próbę.
 
A księża pomagali, wspierali?
 
Nie było ich wówczas... Teraz natomiast mam znacznie więcej przyjaciół wśród osób duchownych niż wśród lekarzy.
 
Czy w latach 70. było dużo takich lekarzy jak Pan, którzy sprzeciwili się obowiązującemu prawu?
 
Byłem sam, naprawdę byłem sam. Miałem tylko rodzinę, prawie nie miałem przyjaciół. Nikt inny w moim otoczeniu tego nie zrobił.
 
Wróćmy do Humanae vitae. Wspominał Pan, że droga do powstania naprotechnologii zaczęła się od lektury tej encykliki...
 
Tak. Pierwotnym bodźcem była właśnie encyklika Humanae vitae. Instytut Papieża Pawła VI powstał, ponieważ papież zwrócił się właśnie w tej encyklice do ludzi medycyny, aby zajęli się katolicką wizją płodności. Kiedy skończyłem rezydenturę w Mayo Clinic, a następnie w Medical College w Toledo, zacząłem pracować jako ginekolog położnik na uniwersytecie medycznym w St. Louis. Tam zajmowałem się badaniami nad obroną życia i naturalnymi metodami rozpoznawania płodności. 1 kwietnia – na Prima Aprilis – 1976 roku rozpocząłem tam program. Badania prowadziliśmy przez piętnaście miesięcy. Niestety lekarz, który był ordynatorem tego oddziału i dał mi tę posadę, opuścił szpital. Nie miałem już wsparcia. Przeniosłem się więc do Creighton, bo było to o wiele bliżej mojego domu i domu moich rodziców.
 
W czasie tych pierwszych piętnastu miesięcy wypracowaliśmy wystandaryzowany język dotyczący obserwacji śluzu. Ludzie do dziś nie wierzą, że taka standaryzacja była możliwa. Nie chodzi o to, że byliśmy jakimiś geniuszami, którym to się udało. Prawda jest taka, że odkryliśmy to wszystko poniekąd przypadkowo. Za pośrednictwem tej metody stworzyliśmy cały system. Wszystkie moje pacjentki zaczęły prowadzić obserwacje i zapisywać je na karcie. Zaobserwowaliśmy, że niektóre kobiety z problemem niepłodności w ogóle nie mają śluzu, inne mają stale występujący śluz, zaobserwowaliśmy także inne nieprawidłowości.
 
To było jeszcze przed powstaniem metody in vitro?
 
Tak, to był 1977 rok.
 
Jak wtedy leczono niepłodność?
 
Poprzez próbę odkrycia przyczyny niepłodności. Ale to się nie udawało. A kiedy wynaleziono metodę in vitro, lekarze przestali tych przyczyn szukać. Szkoda, bo straciliśmy ponad trzydzieści lat badań. My, dzięki systemowi, zaczęliśmy odkrywać rzeczy, których przed nami nikt wcześniej nie wiedział. I do pewnego stopnia nadal tego nie wiedzą. Jedynym systemem, który daje takie informacje, jest Model Creighton, z racji na standaryzację. Od 1977 do 1991 roku wszystkie moje pacjentki zapisywały swoje obserwacje na karcie. W 1991 roku napisałem książkę The Medical Applications of Natural Family Planning: A Physician’s Guide to NaProTECHNOLOGY(Medyczne zastosowanie naturalnego planowania rodziny. Podręcznik dla lekarzy do naprotechnologii). I wtedy lekarze zaczęli się tym interesować. Samego mnie to zaskakuje, bo to nie jest dobra książka.

Kiedy w 1978 roku dowiedział się Pan o pierwszym zabiegu in vitro, jaka była Pana reakcja?
 
25 lipca 1978 roku urodziło się pierwsze dziecko z in vitro. To było w dziesiątą rocznicę ogłoszenia encykliki Humanae vitae. Ale myśmy wtedy o tym nie myśleli, ponieważ w tym samym czasie oczekiwaliśmy narodzin naszego pierworodnego syna. On urodził się 26 września. Daliśmy mu na imię Paweł, na cześć papieża Pawła VI, ponieważ byliśmy jego wielkimi fanami. Trzy tygodnie po narodzinach naszego syna dowiedzieliśmy się, że urodził się w tym samym dniu co papież Paweł VI. A nasz syn przyszedł ma świat dwa tygodnie przed terminem. To jest niesamowite. Po prostu nie ma przypadków.
 
Kiedy powstawał wystandaryzowany Model Creighton, to miał on być używany do naturalnego planowania rodziny. Miał służyć temu, by – jak pisał Paweł VI – katolicy mogli rozsądnie podchodzić do planowania rodziny. Czy taki miał być jego pierwotny cel?
 
Tak. Tylko, że Model Creighton jest modelem edukacyjnym i obejmuje nie tylko metodę obserwacji, ale także cały system wokół niego zbudowany, czyli konsultantów medycznych, instruktorów, edukatorów i użytkowników. To jest także jeden zintegrowany język. System FertilityCare nazwałbym zaś metodologią Modelu Creighton. 




 
Zobacz także
Marta Brzezińska-Waleszczyk
Święty to nie jest odczłowieczony półanioł, który w momencie kanonizacji dostaje jako dowód aureolkę. To część Kościoła, do którego należę – można powiedzieć, że mój kolega z kościelnej ławki. Warto się z nim zaprzyjaźnić – jest w niebie, może mnie wspomóc w tym, czego po tej stronie potrzebuję albo nie wiem. 

Z Szymonem Hołownią, autorem książki Święci codziennego użytku, o świętości naszej powszedniej, robionej „tu i teraz” rozmawia Marta Brzezińska-Waleszczyk
 
Anna Karoń-Ostrowska
Małżeństwo to nie jest tylko miłość. Z całą pewnością chodzi tu o jakiś szczególny – powiedziałbym: wyróżniony, jedyny w swoim rodzaju – typ więzi. W ramach tego fenomenu pojawiają się oczywiście również wymiary miłości, przyjaźni, różne aspekty zbliżeń i oddaleń. Małżeństwo to z pewnością ekspresja miłości, jedna z wielu. 

Z Adamem Hernasem o filozoficznym rozumieniu małżeństwa rozmawiała Anna Karoń-Ostrowska.
 
Ks. Rafał Dudała
Cywilizacja: dobra czy zła? Dla człowieka czy przeciw człowiekowi? Silna Bogiem Niebios czy silna Księciem tego świata? Czy w ogóle opis jest możliwy? Świat jest dobry – taka jest na ten temat opinia samego Stwórcy. Natomiast to, czym scena świata jest wypełniana, pozostaje w gestii człowieka...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS