logo
Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Jarosława, Marka, Wiki – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Monika i Marcin Gomułkowie
Dwie góry lodowe, czyli jak nie przygotować się do małżeństwa
Czas Serca
 
fot. Ruslan Valeev | Unsplash (cc)


Jest ich zdecydowana większość, a swoją przyszłość w małżeństwie chcą zbudować na naiwnym „jakoś to będzie”. Młodych ludzi przygotowujących się do relacji małżeńskiej można porównać do gór lodowych, bowiem dość często jest tak, że chcą oni widzieć na horyzoncie jedynie piękne wierzchołki przekonania, że za chwilę będzie tylko łatwiej.

 

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu

 

Zdarza się, że w przygotowaniach do małżeństwa narzeczeni zaczynają budować osobliwego Titanica. Książki, konferencje, kolejne rekolekcje, spotkania z o. Szustakiem, ks. Pawlukiewiczem, Gomułeczkami. W głowie jedna myśl – nasze małżeństwo będzie wyjątkowe, przepełnione miłością, doskonałe. Dlaczego? Bo się przygotowaliśmy! Na obraz i podobieństwo. I choć nie widzimy w takich pragnieniach nic złego, to jest jedna rzecz, będąca niewątpliwą łyżką dziegciu w beczce miodu: naiwność.

 

„Problemy? Problemy mają ci, którzy układają sobie życie bez Boga” – usłyszeliśmy kiedyś od zakochanych na zabój dwudziestokilkulatków w T-shirtach z ewangelizacyjnym przekazem. Mamy wielką nadzieję, że ich wiara nigdy nie osłabnie, gdy wystawieni na próbę raz po raz będą doświadczać tego, że nawet najbardziej rozbudowane „studia przedmałżeńskie” nie zastąpią spędzania wspólnego życia. Chodzi o to, by nie tyle mieć odpowiednią ilość szalup, co sprawne turbiny, by w razie zderzenia z przeszkodami, które przyniesie życie – w narzeczeństwie zupełnie niewidocznymi – pewnie zmienić kurs na… wzajemną miłość.

 

Nawet jeśli przeżyjemy narzeczeństwo na 100%, dokładając wszelkich starań do tego, żeby na miarę swoich możliwości wejść w małżeństwo doskonale przygotowanym, nie unikniemy kryzysów, które tak naprawdę są nieodłączną częścią życia i początkiem budowy czegoś wspanialszego. Często powtarzamy, że jednymi z najlepszych życzeń składanych nowożeńcom są zachęty do „kryzysu małżeńskiego”. To szokuje, ale tylko tych, którzy wybierają małżeństwo z pewną dozą naiwności w pakiecie. Faktycznie, jeśli na jakimś etapie nawet najpiękniej zapowiadającego się małżeństwa zaczniemy myśleć, że już wszystko zrobione, że nie trzeba się już starać, to pierwszy krok ku naszemu upadkowi. Małżeństwo można porównać do pola uprawnego. Jeśli przyśniemy w naszym staraniu o nie, przyjdzie nieprzyjaciel i zasieje chwast, który stłumi wszelki plon.

 

Aptekarska dokładność

 

Czasami młodzi ludzie pytają: „Skąd mam wiedzieć, że to jest osoba, z którą powinnam („powinienem” występuje zdecydowanie rzadziej) spędzić życie?”. Zwykle odpowiadamy, że pierwszym kryterium jest to, czy chcesz z nią być na zawsze. Dopiero następnym krokiem jest zadanie sobie pytania o to, czy rzeczywiście ta konkretna osoba nadaje się na kogoś, z kim można budować trwałą, nastawioną na ciągły rozwój relację.

 

Powyższe pytania stawiamy celowo w tej na pozór pomylonej kolejności, ponieważ wiele osób chciałoby położyć na szali i z iście aptekarską dokładnością odmierzyć wady i zalety przyszłego współmałżonka, nie bacząc przy tym zupełnie na jego potencjał (pomimo wielu deficytów!), czy przede wszystkim potwierdzoną działaniem wolę zmian. I tak, nierzadko zdarza się, że 39 odpowiedzi „na tak” równoważny zaledwie jedno „nie”. Nie jest to jednak najgorszy wariant.

 

Gramy w jednej drużynie

 

Małżeństwo staje się tym bardziej namacalną rzeczywistością, im większa jest nasza świadomość, że jest ono wspólną wyprawą przez życie. Na kursy przedmałżeńskie nierzadko trafiają pary, które „grają w przeciwnych drużynach”. Tymczasem w małżeństwie nie tylko gramy w jednej drużynie przeciwko każdej przeszkodzie, trudnościom czy konfliktom, ale rozgrywamy razem, zespołowo. Współczesna kultura sukcesu, która bez względu na skutki stawia na indywidualności, sprawia, że nawet najwybitniejszy współmałżonek, który gra samolubnie i „nie podaje”, prędzej czy później przyczyni się do tego, że jego „drużyna” przegra mecz. Małżeństwo jest jak mecz, który po prostu trzeba wygrać.

 

Ciągle warto przypominać młodym, że wszystkie zalety męża czy żony budują siłę małżeństwa. Jeżeli żona potrafi jednym słowem czy uśmiechem wprowadzić dobrą atmosferę, to jest to siła małżeństwa. Jeżeli mąż w różnych trudnych sytuacjach panuje i potrafi właściwie ukierunkować własne emocje, to jest to siła małżeństwa. Są to atuty wspólne małżeństwa. Słabe strony, których w żadnym małżeństwie nie brakuje, nie muszą przy tym oznaczać słabości małżeństwa… Pod jednym warunkiem. Słabości współmałżonków nie stanowią przeszkody w wygraniu małżeństwa wówczas, gdy są pojmowane i przyjmowane jako wspólne wyzwanie. Nie dzieje się to jednak bez pracy, magicznie, a już na pewno nie z „sakramentalnego automatu” w dniu ślubu.

 

Dwie góry lodowe

 

Jest ich zdecydowana większość, a swoją przyszłość w małżeństwie chcą zbudować na naiwnym „jakoś to będzie”. Może „on nie jest zły, wierzy w Boga, ale mówi, że czasem musi się napić”. Z kolei „ona całymi dniami wisi na telefonie ze swoją mamusią”, ale zgodnie twierdzą: „damy radę”. Ja dodam: albo i nie. Młodych ludzi przygotowujących się do relacji małżeńskiej można porównać do gór lodowych, bowiem dość często jest tak, że chcą widzieć na horyzoncie jedynie piękne wierzchołki przekonania, że za chwilę będzie tylko łatwiej.

 

Rzeczywistość warto jednak nazywać „nieco bardziej złożoną”, bo dzisiaj, po prawie czterech latach od naszego ślubu, jesteśmy przekonani, że przygotować się do małżeństwa, to przede wszystkim rozwijać w sobie świadomość, że pod świetlistą bielą ślubnej sukni znajduje się o wiele większy bagaż doświadczeń codzienności, która dopiero przed nami. Jesteśmy jak góry lodowe. Jeśli nie będziemy stale przypominać sobie, co znajduje się pod powierzchnią wody, wówczas o nasze niespełnione oczekiwania, niezrealizowane plany czy po prostu życiowe kryzysy może rozbić się nawet „najbezpieczniejszy” okręt świata.

 

Monika i Marcin Gomułkowie
Czas Serca nr 160

 
Zobacz także
ks. Marek Chmielewski SDB
Dzieci pytają rodziców, jak to się stało, że się spotkali i pobrali. Kiedy, gdzie, jak i kto w tym brał udział. Muszą to wiedzieć. Łatwiej im wtedy się określić, opisać swoją tożsamość. Na tym budują poczucie własnej wartości. Młodzi pytają swoich księży, jak to się stało, że poszli za głosem powołania. To nie prosta ciekawość. Stoi za tym potrzeba zmierzenia się z pytaniem o własną przyszłość.  
 
Dominika Krupińska

Jeżeli ma być powołanie, to musi być wołający i wołany. To nie jest tak, przynajmniej w naszym wypadku, że my traktujemy słowo „powołanie” jako synonim pewnego zespołu zdolności i chęci, który człowieka kwalifikuje do jakiegoś stylu życia – tak jak się mówi o lekarzu czy nauczycielu z powołania i nikt nie pyta: „A kto go wołał?”. W naszym wypadku pytanie „A kto go wołał?” jest kluczowe i ominąć się go nie da.

 

Kiedy mówi się o kryzysie powołań, to w gruncie rzeczy jest to krytyka Pana Boga: czemu nie wezwał większej ilości ludzi – mówi siostra Małgorzata Borkowska OSB, historyk życia zakonnego, w rozmowie z Dominiką Krupińską

 
Zbigniew Nosowski
Czy na początku trzeciego tysiąclecia Kościół uroczyście pokaże światu, że małżeństwo  n a p r a w d ę  jest drogą do świętości? Czy na ołtarze wyniesiona zostanie para małżeńska - jako para i jako małżonkowie - a nie tylko poszczególni członkowie rodziny? Czy będziemy mogli czcić świętych świadomie kroczących drogą wiary poprzez małżeństwo, a nie tylko takich, którym małżeństwo jedynie  p r z y d a r z y ł o  się na ich drodze do świętości?
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS