logo
Piątek, 29 marca 2024 r.
imieniny:
Marka, Wiktoryny, Zenona, Bertolda, Eustachego, Józefa – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Ryszard Paluch
O Bracie naszego Boga
Posłaniec
 


Z bratem Jerzym Marszałkowiczem, członkiem Zarządu Głównego Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, rozmawia Ryszard Paluch


Chciałbym zapytać o św. Brata Alberta, bo wiem, że to jest postać bliska Bratu.

 

Jeszcze jako chłopiec w latach okupacji spotkałem się z tą postacią przez lekturę książki ks. Konstantego Michalskiego. Pamiętam, że raz, kiedy uczestniczyłem w rekolekcjach, siostry Sacré Coeur w Zbylitowskiej Górze dały mi do przeczytania tę książkę. Później, gdy w 1953 r. wstąpiłem do Wrocławskiego Seminarium Duchownego, przeczytałem książkę Marii Winowskiej pt. Brat Albert albo znieważone oblicze. Ta lektura zrobiła na mnie ogromne wrażenie, jakoś mnie ukierunkowała, gdy pracowałem przy furcie seminaryjnej, do której również przychodzili po prośbie różni bezdomni i nędzarze. Skończywszy studia teologiczne, postanowiłem, że będę starał się pomagać bezdomnym, odrzuconym przez społeczeństwo, a też zasługującym na miłość. Pracując w seminarium jako pracownik administracyjny, byłem świadkiem tworzenia się w 1981 r. we Wrocławiu grupy ludzi, którzy chcieli nieść pomoc bezdomnym. Przewodniczył tej grupie inicjatywnej ks. bp Józef Pazdur. Po różnych negocjacjach Towarzystwo zostało zarejestrowane w 1981 r. i powstało wtedy pierwsze Schronisko Brata Alberta we Wrocławiu. Kard. H. Gulbinowicz poświęcił je i odprawił w nim Mszę świętą.


Zamieszkałem w pierwszym i jedynym Schronisku Brata Alberta w całej Polsce, gdyż zrozumiałem, że powinienem dzielić los z bezdomnymi.

 

Nie bał się Brat?


No, lęk był. Gdy po przeszło 22 latach pracy w seminarium żegnałem się z ówczesnym rektorem seminarium i szedłem na pierwszy nocleg do schroniska (przy ul. Lotniczej), on zapytał mnie: Czy ksiądz się nie boi tam pójść? Odpowiedziałem, że się nie boję, bo bezdomni przychodzili na furtę, poznałem ich mentalność i nie uważam, żeby to byli groźni ludzie. Zresztą, od samego początku miałem zapewnioną pomoc ze strony studentów należących do ruchu "Maitri", którzy przychodzili do schroniska na nocne dyżury, a nawet czasami w ciągu dnia. Czułem się więc bezpieczny, choć bywały później bardzo przykre, a nawet niebezpieczne sytuacje. Przeważnie jednak moi pomocnicy-opiekunowie pomagali w rozładowaniu trudnych sytuacji. Miałem wielu dzielnych pomocników i wielu życzliwych ludzi, tak że wspólnymi siłami pracowaliśmy. Opatrzność Boża, opieka Matki Najświętszej i świętego Brata Alberta chroniła i nadal chroni Towarzystwo Pomocy oraz jego pracowników od wielu niebezpieczeństw.

 

Rozmawianie o świętych nastręcza wiele problemów. Oni sami pewnie w niebie nieraz się uśmiechają wobec tego, co o nich mówimy i piszemy.


Brata Alberta uważano za wariata. Nie tylko z tego powodu, że on miał okres depresji psychicznej, ale również z tego powodu, że zerwał ze sztuką i z malowaniem obrazów, a przeszedł do krakowskiej ogrzewalni dla bezdomnych nędzarzy, alkoholików i wykolejonych ludzi. Jego koledzy artyści uważali, że ma "kręćka". Przychodzili, perswadowali. Zresztą sztuka Karola Wojtyły Brat naszego Boga bardzo drastycznie to przedstawia, kiedy widzimy artystów, którzy przychodzą i mówią: Coś ty zwariował?! Ale on w ogóle ich nie słuchał.

 

Ale to też było szaleństwo. Bo przecież taki artysta, taki talent… On jednak słyszał wezwanie Boże i za nim szedł.


Malarka i pisarka Pia Górska przyszła raz do Brata Alberta i robiła mu wyrzuty: Jak mogłeś opuścić sztukę i tutaj zajmować się czymś innym; przecież masz talent? Na co on odpowiedział: Dobrze, gdybym miał dwie dusze, to bym jedną duszą malował, a drugą opiekował się bezdomnymi, ale ponieważ mam tylko jedną duszę, więc zrezygnowałem z tej pierwszej.

 

A obraz "Ecce Homo"?


On go malował bardzo długo, etapami. Woził go z sobą, godzinami przed nim rozmyślał. W różnych biografiach autorzy twierdzą, że ten obraz skupia w sobie całą wizję Brata Alberta, w której centrum jest znieważone Oblicze Chrystusa w cierniowej koronie. Niektórzy zauważają na szacie białą plamę i przeważnie twierdzą, że ona jest w kształcie serca. Brat Albert miał to namalować celowo, aby dać do zrozumienia widzowi, że miłość Serca Jezusowego była źródłem i pobudką Jego męki dla naszego zbawienia.

 

Co się musiało dokonać w sercu Brata Alberta? Obraz, który powstawał tyle lat, pozwala spojrzeć na drogę wewnętrzną Brata Alberta…


Tak. Przedstawia całą jego wizję. On uważał, że wszyscy ci wykolejeni, bezradni, opuszczeni przez wszystkich ludzi, właśnie oni są tym cierpiącym, znieważonym Chrystusem. To była jego idea. Walter Nigg, kreśląc postać Brata Alberta napisał, iż on różnił się od innych działaczy charytatywnych w Kościele tym, że miał mistyczne spojrzenie na ubogich i cierpiących jako na umęczonego Chrystusa.

 

Czego my, żyjący dzisiaj, możemy nauczyć się od Brata Alberta? Czy jego odwagi i oddania się bez reszty sprawie ubogich?


Jeżeli ktoś podejmie jakąś dobrą inicjatywę, oddając jej całego siebie, to wokół niego gromadzą się ludzie dobrej woli, którzy wspierają jego odwagę i pomagają mu w rozwoju dzieła. Oczywiście zawsze była w Kościele pomoc dla ludzi biednych, osamotnionych, dla rodzin wielodzietnych, ale Brat Albert zajął się ludźmi wykolejonymi, rozpitymi, bezdomnymi z różnych powodów, często niedorozwiniętymi, zdegradowanymi i chorymi psychicznie. Czynił to z nakazu Chrystusa, ponieważ miłość bliźniego obowiązuje nawet wobec takich osób. Ktoś kiedyś zapytał go, co by zrobił, gdyby przyszedł do przytuliska człowiek, który kogoś zamordował. Odpowiedział: Ja bym go przyjął, bo bym wiedział, że nie popełni morderstwa następnej nocy. Towarzystwo Pomocy też przyjmuje byłych przestępców, którzy po wyjściu z zakładu karnego nie mają dokąd się udać, gdyż rodzina niejednokrotnie się ich wyrzeka.

 

Chciałbym wrócić do twórczości Świętego. Niedawno miałem okazję oglądać obrazy, jakie pozostawił po sobie Brat Albert; był utalentowanym artystą. No i nagle wszystko zostawił.


Rzeczywiście zostawił. Niektóre obrazy umieścił na strychu przytuliska; braciszkowie nie wiedzieli, co to jest, i je spalili. Kilka więc obrazów przepadło. Niektóre obrazy Świętego są w domu opieki w Krakowie przy ul. Krakowskiej; tam gdzie umarł. Tam znajduje się obraz Leona Wyczółkowskiego, przedstawiający Świętego z dzieckiem.

 

Myślę, że ten obraz jest bardzo wymowny: Święty przytula dziecko; bo o Świętym mówi się per "brat" - "Brat Albert". Mówił mi ks. bp Józef Pazdur, że w Rzymie, w czasie procesu kanonizacyjnego Brata Alberta zastanawiano się, czy nie nazwać go tylko "Święty Albert Chmielowski" i już, ale był sprzeciw i przyjęto oficjalną nazwę "Święty Brat Albert", dlatego że tak go wszyscy znają. Świadectwem tego, że Brat Albert bardzo troszczył się o opuszczone i porzucone dzieci i założył wiele sierocińców, jest właśnie obraz Wyczółkowskiego.

 

Święci są odważnymi ludźmi.


Zapewne. Brat Albert długo się zastanawiał, zanim odważył się zamieszkać sam jeden w krakowskiej ogrzewalni pośród nędzarzy, bezdomnych, alkoholików i złodziei czy dzieci ulicy. Miał on jednak cudowną wiarę w Opatrzność Bożą. Wiara ta dodawała mu odwagi. Nie zawiódł się. W różnych sytuacjach, gdy nie miał co dać podopiecznym, zupełnie niespodziewanie przychodziła pomoc. Znane jest powiedzenie Brata Alberta: Nie chciejmy się niepokoić, bo dobrego Pana mamy, który ma w ręku wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów. Doznamy cudów Opatrzności Bożej, która czynić je będzie dla naszych ubogich przez nasze ręce. Trzeba także zauważyć, że on był kaleką o jednej nodze. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, co kalectwo wyzwala w człowieku. Każdy kaleka współczuje innym kalekom, utożsamia się poniekąd z nimi. Właśnie to kalectwo Brata Alberta zbliżyło go do ludzi, którzy byli jakimiś "kalekami" duchowymi i fizycznymi oraz biedakami zranionymi psychicznie. To doświadczenie kalectwa zbliżyło go do bezdomnych, do cierpiących i opuszczonych oraz do ludzi wypuszczanych z więzień.

 

Święty był także wielkim realistą. Często podkreślał: Każdemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież; bez dachu nad głową i kawałka chleba może on tylko kraść albo żebrać dla utrzymania życia.


No tak. Każdemu, kto przychodził do przytuliska, Święty najpierw kazał zjeść posiłek, a dopiero potem załatwiano wszystkie inne sprawy. Bo na co się zda mówić komuś morały, jeśli on jest głodny i ma dziurawe buty.

 

Jego życie stało się darem dla wielu. To nie takie proste do naśladowania - łatwiej brać niż dawać…


Tak, to prawda. Jednak Brat Albert był nastawiony na dawanie, a nie na branie. W umowie z magistratem miasta Krakowa przy obejmowaniu opieki nad bezdomnymi w ogrzewalni miejskiej wyraźnie zrzekł się jakiegokolwiek wynagrodzenia; ani dla siebie, ani dla swoich pomocników. Wyciągał rękę jedynie o pomoc dla swoich podopiecznych, czy to zbierając jałmużnę żywności i odzieży po ulicach Krakowa, czy prosząc przekupki na Rynku o wiktuały, czy zwracając się o pomoc do kard. Albina Dunajewskiego lub do władz miejskich. Raz nawet napisał prośbę do cesarza Franciszka Józefa do Wiednia.

 

Wydaje mi się, że trudno jest opowiadać o Panu Jezusie swoim życiem.


Na pewno ma Pan rację. Siła świętości Brata Alberta miała przemożny wpływ na Jego podopiecznych. Również bracia albertyni, którzy otaczali jego osobę i dalej prowadzili jego dzieło, poprzez swoją postawę duchową, modlitwę, pouczanie podopiecznych i dobry przykład mieli budujący na nich wpływ. Dlatego dzieło Brata Alberta wydało owoce.

 

Rozmawiał Ryszard Paluch
Posłaniec Serca Jezusowego nr sierpień 2006