logo
Wtorek, 19 marca 2024 r.
imieniny:
Józefa, Bogdana, Nicety, Aleksandryny – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
ks. Stanisław Obirek SJ
Odczarować odczarowane
Życie Duchowe
 
fot. Ethan Hoover | Unsplash (cc)


Z profesorem Zygmuntem Baumanem rozmawia Stanisław Obirek SJ


Teolog (Karl Rahner) i pisarz (André Malraux) uważali, że wiek XXI musi być wiekiem mistyki. A co twierdzi socjolog Zygmunt Bauman?

 

Max Weber związał z pojęciem nowoczesności zjawisko „odczarowania świata”: albo nie ma świat tajemnic, przez jakie prędzej czy później umysł ludzki by się nie przedarł: albo, jeśli gdzieś się tam tajemnice takie kołaczą, nie warto sobie nimi zaprzątać głowy. Pewność siebie czy buta zwana postawą nowoczesną objawiała się m.in. w postulacie rzeczowości: trzymajmy nogi na ziemi, a wtedy głowy nie trafią w obłoki. Liczą się fakty, a już szczególnie takie, z jakich da się wykrzesać namacalny pożytek. Wszystko inne między bajki włóżmy i pozostawmy poetom, fantastom i innym podobnie nieodpowiedzialnym osobnikom. Szło tu nie tyle nawet o odmówienie bytu tajemnicom ludzkiej kondycji, co o odmawianie im prawa do ludzkiej uwagi i troski. Nauka nowoczesna poczęła się od wykreślenia ze słownika słów takich jak „cel”, „powołanie” czy „przeznaczenie”. Może i dlatego tak trudno nam dziś sensu życia naszego dociekać, że brak nam słów potrzebnych do opisania sensu, a jeśli i znamy takie słowa, to wstyd nam się nimi w dni powszednie posługiwać…

 

Branie się za bary z materialnymi realiami, z tym, co dotykalne i w zasięgu dłoni, bez oglądania się na boki, przyniosło korzyści, jak się tego należało spodziewać, materialne. Ale i spustoszenie – jak się należało spodziewać – duchowe. Max Scheler zgrabnie podsumował sytuację, w jaką zogniskowanie wzroku na rzeczach dotykalnych i w zasięgu rąk, z pominięciem wszystkiego, co pod tę kategorię nie podpada, nas wpakowało: Mimo że człowiek, nim się stanie ens cogitans lub ens volens, jest już, od pierwszej chwili, ens amoris, i mimo że „serce zasługuje bardziej niż umysł i wola na to, by je za rdzeń człowieka, jako istoty duchowej, uznać”, godzimy się z tym, że „serce traci swe racje z chwilą gdy rozumnie się na ich temat wypowiada”; rezultatem są całe pokolenia ludzi postrzegających życie uczuciowe jako „niemy, czysto subiektywny stan bez sensu i kierunku” – co wynika z panoszącego się „niechlujstwa w kwestiach uczuć, miłości i nienawiści, z braku powagi wobec głębi spraw i samego życia oraz – dla przeciwwagi – z zabawnie przesadnej uwagi i komicznej krzątaniny wokół rzeczy, jakie nasz spryt potrafi technicznie opanować”.

 

Słowo „mistyka”, a tym bardziej „mistycyzm” mylą raczej niż informują o czym mowa. Wolę język Webera i Schelera, jako że odrzucają oni schematy pojęciowe, jakie owe słowa milcząco uznają. Użyto słowa „mistyka”, by potępić – ”odczarowanie świata” polegało na tym, że „mistyką” nazwano to, co pomówiono o głupotę i odsądzono nie od wiary tylko, ale i czci – do tego stopnia skutecznie, że znaczeniem słowa „mistycyzm” stały się przypisane „mistyce” przewinienia. Nowoczesność miała oznaczać niemożliwość mistyki, a sama nowoczesność określała się negatywnie, jako emancypacja od wszystkiego, co z nią nie do pogodzenia, tym samym klasyfikując wszystko, dla czego zastosowania nie miała, jako gorsze lub zgoła nikczemne, sensu pozbawione, przestarzałe i na wymarcie skazane. Scheler zaś powiada: ordo amoris ma takąż logikę, sens, „układ matematyczny” nawet, jak te porządki, którymi się chlubię i uznaję ich posiadanie za tytuł do wywyższania się – tyle że są one inne i przez nowoczesnego mędrca szkiełko i oko niedostrzegalne.

 

Więc zamiast o nadchodzącym wieku mistyki, wolałbym raczej rozprawiać o „drugim odczarowaniu” czy o „odczarowaniu odczarowania”. Mowa tu nie o odwrocie od nowoczesności, nie o przepędzeniu nowoczesnego ducha, nie o powrocie do dawnych czasów, do tego, co nowoczesność ex post facto obdarzyła mianem „mistycyzmu”, „ciemnych wieków”; nowoczesność z jej fascynacją rozwiązywaniem problemów za pomocą procedur naukowych i technicznych osiedliła się w naszym świecie na dobre (nawet zarzuty jej stawiane formułowane są w jej języku, jako „problemy wołające o rozwiązanie”). Odczarowanie odczarowania zwiastuje jeno niespełnienie obietnic czy raczej postrzeżenie ślepego zaułka, do jakiego ład nowoczesny doprowadził; usuwając z ludzkich trosk i niepokojów wszystko, co za zbędne i marnotrawiące czas przez rozum uznane zostało, ogołocił domostwo ludzkie z mebli, bez jakich żyć po ludzku nie sposób.

 

Gdy to, co się dokonuje, próbowałem uchwycić w pojęciu „ponowoczesności”, miałem na myśli nowoczesność odrzucającą złudzenia o samowystarczalności rozumu i woli; nowoczesność bez iluzji, że da się ludzkie życie wyczerpać orzeczeniami rozumu i dokonaniami woli; a także i bez tej iluzji, że to, co ludziom doskwiera i ich szczęśliwości na przeszkodzie stoi, to właśnie (przejściowa na szczęście) okoliczność, że owo wyczerpanie jeszcze się do końca nie dokonało.

 

Pan Profesor sporo napisał na temat ponowoczesności, jest nawet uznawany za jednego z jej teoretyków, a może i krytyków. Czym owa ponowoczesność czy, jak inni wolą, postmodernizm tak naprawdę jest?

 

Ichtiolog nie jest na ogół rybą, tradycjonalizm nie musi być tradycją, a nacjonalizm to nie to, co nacja… „Postmodernizm” to całkiem co innego niż „ponowoczesność”, a ja konsekwentnie zajmowałem się badaniem i opisem tej drugiej (choć wyznam, że znużony plątaniem tych dwóch pojęć przez mych czytelników, a bardziej jeszcze przez tych, co o mnie pisali bez czytania, skłonny jestem ostatnio machnąć ręką na termin „ponowoczesność”. Wolę posługiwać się terminem „miękkiej” lub „płynnej” nowoczesności. Jako że sam to pojęcie ukułem, żywię – płonną zapewne – nadzieję, że tym razem się uda; że będzie ono używane w sensie, jaki wyłuszczyłem w książce pod tymże tytułem, w jakiej to pojęcie wprowadziłem). To drugie – to właśnie jest społeczeństwo wedle reguł nowoczesnych zbudowane (i wciąż na nowo się przebudowujące, wciąż w remoncie, wciąż pełne rozkopów…) – ale wolne od (czy „odarte z”, jak kto woli) właściwych dawniej nowoczesności iluzji – że mianowicie kiedyś wiechę na dachu się zawiesi, że przyjdzie chwila, gdy niczego już nie trzeba będzie przerabiać, i że niewygody i utrapienia z nieustanną przeróbką związane pójdą w zapomnienie. Społeczeństwo bez „planu generalnego” i „kwatery głównej” nad wykonaniem planu czuwającej. Społeczeństwo, w jakim ryzyko wbudowane jest w każde przedsięwzięcie, a porządki miejscowe i chwilowe nie składają się na ład ogólny i trwały. „Ponowoczesność” (czy „nowoczesność w stanie ciekłym”) to dla mnie tyle, co wspomniane przed chwilą „odczarowanie odczarowania”.

 

Ponowoczesność jest dla człowieka wielką szansą. Ponowoczesność jest dla człowieka wielkim zagrożeniem. Na zdrowy rozsądek, te dwa zdania wykluczają się wzajemnie; ale, wbrew zasadzie niesprzeczności, są oba naraz prawdziwe. Na tym właśnie, na współistnieniu szans niebywałych z zagrożeniami bezprecedensowymi, zasadza się sprzeczność wewnętrzna uczuć, jakie kondycja ponowoczesna budzi w nas, którym w udziale przypadła, oraz wielorakość strategii życiowych, jaką podsuwa.

 

Tłumy młodych przybyłe przed Bazylikę św. Piotra, by wysłuchać dobrej nowiny, że BÓG JEST MIŁOŚCIĄ, są ponowoczesne; i owe tysiące rezygnujące z ciepłych posad i zawodowej kariery, by nieść pomoc i opiekę chorym i głodnym w krajach, o jakich jeszcze przed paroma laty nie słyszeli, są ponowoczesne; i owe miliony, które szatkują swe życie na cieniutkie epizody o to tylko się troszcząc, by owych epizodów jak najwięcej się uzbierało, są ponowoczesne; i ci, co szukają przed burzliwą falą schronienia na ufortyfikowanych wyspach skrupulatnie ze wszystkich odmieńców oczyszczonych, są ponowocześni. Są ponowocześni i ci, co zabiegają o życiorysowe tylko lekarstwa na społeczne choroby, jak i ci, którym spokoju nie daje obraz niedoli, gdziekolwiek i na kogokolwiek ona by spadała. Są ponowocześni i ci, co liczą dni, i ci, których dni się liczą.

 

Czy jest coś, co łączy wszystkie te, tak różne, wybory życiowych strategii? Myślę, że jest coś takiego: wspólne nam wszystkim doznanie chybotliwości bytu, niepewność i uwiąd zaufania. Naszym przodkom mogło się zdawać, że świat, w jaki się „wrodzili”, w skale jest wykuty – twardy i niezłomny, może i nie wieczny, ale o ileż trwalszy od ulotnego życia jednostki. Niemal wszystkiemu w świecie wróżony był żywot nieporównanie dłuższy niż któremukolwiek z jego mieszkańców. Nam trudno sobie taki świat wyobrazić. Nie tylko normy, wartości, problemy uznane za ważne i warte zachodu, wyobrażenia o życiu szczęśliwym, o tym, co dla takiego życia potrzebne, i o tym, co robić wypada, by się w to, co potrzebne zaopatrzyć – wprawione zostały w ruch zawrotny, tak szybki, że zanim się ich człowiek na pamięć wyuczy, już ich nie ma (te rzeczy zawsze się zmieniały, ale w tempie zbliżonym do ruchu godzinowej wskazówki zegara, a kto potrafi dostrzec jej ruch? Dziś tempo przypomina pęd sekundnika). Także i po grupach, w jakie człowiek się wpisuje, by mocniej się w świecie usadowić i miejsca swego być pewnym – po rodzinie, kręgach przyjaciół, sąsiadach, współtowarzyszach z miejsca pracy – trudno się dziś spodziewać trwania dłuższego niż życie własne. W dzisiejszym świecie „jednostka cielesna” jest jedynym bodaj bytem, którego „oczekiwanie życia” wydłuża się, miast kurczyć.

 

Doświadczenie dzisiejsze o czymś więc zgoła innym niż niegdyś świadczy, i długo by trzeba następstwa tego faktu wyliczać. Sięgają one każdego zakątka życia, ale wszystkie one dotknięte są w podobny sposób: zapominanie zdaje się sensowniejszą strategią niż uczenie, swoboda ruchu korzystniejsza od przywiązania, wolne ręce wróżą lepiej niż więzy lojalności i zobowiązania. Na psychice odbija się to sui generis „przewartościowanie wartości” w sposób daleki od jednoznaczności. Z jednej strony, radość wolności: nic raz na zawsze nie postanowione, można wciąż zaczynać od nowa, w przyszłości wszystko zdarzyć się może – nic nie jest stracone! Z drugiej strony – gorycz niepewności: nic raz na zawsze nie postanowione, trzeba wciąż zaczynać od nowa, w przyszłości wszystko zdarzyć się może – niczego, co się osiągnęło, nie można być pewnym…

 

Trzeba mądrości, silnych nerwów i krzepkiego kręgosłupa, by posiąść sztukę wolnego życia i w plankton, przygodnymi falami miotany, się nie przemienić. Wolność jest wielką szansą: wolny człowiek, jak nikt inny, stanąć może oko w oko z prawdą własnej, niezbywalnej odpowiedzialności za dobro własne i wspólne, za to, jak jego własne życie i życie innych ludzi się potoczy – a wzięcie odpowiedzialności za tę odpowiedzialność jest wszak aktem narodzin istoty moralnej. Odpowiedzialność nie jest jednak łatwa do udźwignięcia, nie dziw więc, że niejednego z nas kusi, by się od niej wymigać – schować za cudzymi, szerszymi od własnych plecami, albo posłużyć kainową wymówką: „azalim stróżem brata mego?”, albo wykpić od wysiłku, dowodząc sobie i wszystkim, co chcą słuchać, że i tak nic ode mnie nie zależy, więc niech się inni martwią.

 

Każdy znany z historii sposób ludzkiego współżycia miał swe szanse i swe zagrożenia – choć ich zestaw w każdym z układów był inny. Czy szansa, czy zagrożenie przeważą – jest sprawą ludzkiego namysłu, wyboru, a potem wytrwałego wysiłku. Wolność w świecie ponowoczesnym nie jest sprawą wyboru – ale jej użytek, pożytek, jaki z niej dla każdego z nas i dla nas wszystkich razem zdołamy wykrzesać, jest sprawą wyboru właśnie. I na tym polega nasza, wszystkich pospołu i każdego z nas z osobna, wielka, jak nigdy dotąd, odpowiedzialność moralna.

 

To już prawie banał, ale proszę pozwolić, że go powtórzę. Przełom tysiącleci, który przeżywamy, można scharakteryzować m.in. jako czas ogromnego kryzysu autorytetów. Czy w życiu Pana Profesora autorytet odgrywał i nadal odgrywa istotną rolę?

 

Zjawisko jest banalne, ale może mniej banalne jest rozeznanie jego przyczyn. Kryzys autorytetów zbywa się oskarżeniami wobec środków masowego przekazu – a częściej jeszcze pomawianiem młodych o niefrasobliwość, lekkomyślność, przyrodzone rebelianctwo, płyciznę i brak przekonań. A przecież młodzi starają się jak mogą znaleźć zaufania godne drogowskazy w świecie, w którym więcej rozdroży niż dróg, a media starają się jak mogą, by w ich sklepach pod dostatkiem było towarów, jakich poszukują…

 

Przeżywamy zresztą nie tyle „kryzys” autorytetów, co dogłębną zmianę w ich naturze. Zapotrzebowanie na autorytety bynajmniej się nie skurczyło; myślę, że jest dziś silniejsze niż dawniej, a na pewno bardziej pojemne – gdy brak pewności, nadmiar alternatyw („wielość opcji do wyboru”) jest jedyną kompensatą (lub przynajmniej daje złudzenie kompensaty).

 

Z grubsza rzec można, że od „autorytetów-przywódców” przeszliśmy do „autorytetów-przykładów”. Różnica między nimi taka, że te pierwsze wskazują drogę, jaką warto kroczyć, a te drugie pokazują, jak się poruszać. W owym w skale, zdawałoby się, wykutym świecie, o jakim się sądziło, że trwać będzie nieskończenie długo w niezmienionym kształcie, bez autorytetów-przywódców trudno było się obejść. W świecie, w jakim drogi się przesuwają, nim się do ich końca dotarło, zaufać takim autorytetom to tyle, co skrępować sobie ręce (i nogi!) na przyszłość i nie zauważyć w porę, że drogę, jaką wskazali, kolejne fale już do cna rozmyły lub że całkiem gdzie indziej ona prowadzi. Zaś autorytety-przykłady są nie od tego, by odpowiadać na pytanie „co robić” – ale na pytanie „jak” (jak robić dobre wrażenie, jak zyskiwać poklask, jak zdobyć pożądanego partnera i jak się go pozbyć, gdy przestaje bawić, jak postawić na swoim, jak przekonać innych, że się jest kimś, za kogo chciałoby się uchodzić, i jak ich przekonać, by przestali przyjmować za kogoś, kim być chciałoby się przestać). Niesamowicie popularne dziś na świecie telewizyjne „talk shows” są rewiami tak właśnie pojętych autorytetów. Świadomość, że miliony się im w tej samej chwili przyglądają, czyni owe przykłady autorytetami.

 

Ale coś więcej jeszcze sprawia, że niknie zapotrzebowanie na autorytety przywódcze. Żyjemy wszyscy w „zindywidualizowanym społeczeństwie”. Bez względu na to, czy potrafimy być kowalami własnych losów, czy nie – nam kazano kuć swój los, każdy w swojej kuźni i swoim młotem, i zdawałoby się, że nic innego nam do zrobienia nie pozostało. Czy się to nam podoba, czy nie, jesteśmy wszyscy, by tak rzec, „jednostkami z nominacji”, czy „zrządzeniem losu”. Autorytety-przywódcy rozpościerali nam przed oczyma obraz „dobrego społeczeństwa” – sugerowali, jak świat zastany ulepszyć, tak by się wszystkim lepiej działo. Pasowali oni jak ulał do czasów, gdy ludzie spodziewali się polepszenia bytu po naprawie społecznej, i zakładali, że po to, by życie było lepsze, trzeba zejść się razem, działać zgodnie, a gdy trzeba, to i poświęcić interes własny dla wspólnej sprawy; gdy „dobre życie” znaczyło tyle, co życie w „dobrym społeczeństwie”. Ale dziś, w świecie „zindywidualizowanym”, słychać tylko jedno zawołanie: przestańcie wypatrywać zbawienia od społeczeństwa, stamtąd ono nie nadejdzie. Rządy załamują ręce – taki to już świat, na prawa rynku i konkurencji rady nie ma, każdy ma taki los, jaki sam sobie zgotuje, jeśli się potknąłeś, to dlatego, żeś się wybojom nie przyjrzał lub skakać nie nauczył… Trudno się dziwić, że mało kto na wieści o „dobrym społeczeństwie” ucha nadstawia.

 

Bacznie natomiast przyglądają się ludzie „przykładom” – i ustawiają je w pozycji opuszczonej przez autorytety przywódcze. Bo czego przykładem są owe przykłady? Ano właśnie tego, czym pozostawione własnemu sprytowi jednostki zajmować się winny: jak własnym sumptem, własnymi środkami borykać się z wyzwaniami „losu”, jak w pojedynkę dawać sobie radę z kłopotami, które choć i zbiorowo nawarzone, spadają na każdego człowieka z osobna i przez każdego winny być na własną rękę rozwiązywane.


Bieda, krótko mówiąc, z tym, że straciliśmy umiejętność tłumaczenia problemów jednostkowych na język trosk i poczynań wspólnych, zbiorowych. W moim przekonaniu odrodzenie tej sztuki jest bodaj najdonioślejszym wyzwaniem zaczynającego się stulecia. „Kryzys autorytetów” jest tylko objawem – imieniem dolegliwości, jaką zwiastuje, jest kryzys więzi ludzkich i ludzkiej solidarności…

 

Książkę poświęconą „Nowoczesności i Zagładzie” zadedykował Pan Profesor żonie Janinie pewnie nie dlatego, że należy do pokolenia ocaleńców. Czy małżeństwo i przyjaźń określają myślenie socjologa w stopniu równie decydującym jak lektura klasyków?

 

Dobrze zauważone… Janina nie występuje w dedykacji jako „egzemplarz gatunku”. Nader często zacieramy twarze ludzkie wtłaczając ludzi w kategorie i stereotypy – a przecież idzie o to, by właśnie kategorie miały twarze, by za pojęciami widać było ludzi. Na nic tu statystyki, bo jak to ładnie powiedział Ludwik Wittgenstein – cierpienie ludzkości nie może być większe od cierpienia jednego człowieka…

 

Wszystko, co przemyślałem i spisałem w ostatnich latach, zawdzięczam Janinie. Jak to – Janinie? Nie brak było przecież świadectw cierpień, jakie ludzie ludziom zgotowali, upodlenia, w jakie ludzie ludzi wtrącili, okrucieństwa, jakie tkwi w odmowie życia w godności; zbrodni, jaką jest odmowa prawa do życia – dlaczego dopiero lektura wspomnień Janiny [Zima o poranku. Opowieść dziewczynki z warszawskiego getta – red.] zmusiła mnie, bym starał się ów potworny mechanizm zadawania cierpień zrozumieć i coś dla jego demaskacji uczynić?

 

Ano, jak już wspomniałem, moralność zaczyna się w domu, choć ogarnąć winna ludzkość całą. To w domu uczymy się miłości, troski o drugiego człowieka, swojej za jego los odpowiedzialności; tu właśnie rodzi się, krzepnie i dojrzewa świadomość odpowiedzialności za drugiego człowieka i gotowość wzięcia odpowiedzialności za tę odpowiedzialność. Miłość, rzekłbym, jest freblówką moralności (choć, jak to w szkołach, najlepszy nauczyciel nie poradzi na złą wolę czy opieszałość ucznia). Z miłości poczyna się jaźń moralna. Gdy czytałem wspomnienia Janiny, ujrzałem twarze cierpiących. Janina dała im twarz i podzieliła się z nimi miłością. Za to Jej też w dedykacji dziękowałem.


Czy „małżeństwo i przyjaźń określają myślenie socjologa”? Myślenie może się bez miłości obejść. Ale nie współczucie dla tych, o których się myśli. Mogę sobie wyobrazić geologa pozbawionego uczuć dla piaskowca czy łupków kambryjskich, ale cóż wart socjolog, który z przedmiotem swego myślenia nie współczuje?

 

Rozmawiał Stanisław Obirek SJ
Życie Duchowe jesień 2000

 
Zobacz także
Joanna Świątkiewicz
Mamy obowiązek wydobywać z siebie to, co najlepsze i nieustannie się rozwijać. W hierarchii dążeń do szczęścia na pierwszym miejscu będzie Bóg i świat wartości. Pod pojęciem sukcesu natomiast pomyślimy nie tylko o sławie, pieniądzach czy karierze, ale również o zdolności do kochania i tworzenia relacji, służbie i rezygnacji z siebie, pracy nad własnymi wadami, trosce o rozwój życia duchowego czy umiejętności przebaczania krzywd i urazów.

z Piotrem Kwiatkiem OFMCap rozmawia Joanna Świątkiewicz
 
Rafał Kołodziej
Każdy człowiek ma tendencję do kontrolowania. Do tego, aby porządkować otaczającą rzeczywistość i doprowadzać ją do możliwie największego stopnia przewidywalności. Tak, aby nie wydarzyło się nic niepożądanego. Abyśmy w pełni panowali nad wszystkim i wszystkimi...
 
kard. Gianfranco Ravasi
„Dawid jest naszym Symonidesem, naszym Pindarem, Alkeuszem, Horacym, Katullusem. To lira, która śpiewa Chrystusa”. Te słowa św. Hieronima wyrażają entuzjastyczne przylgnięcie chrześcijańskiej wspólnoty do owego wspaniałego zbioru poetyckich modlitw, który odziedziczyliśmy ze Starego Testamentu, a który tradycja przypisała Dawidowi. Św. Augustyn posługując się nimi wykrzykiwał: „Psałterzu mój, moja radości!”, a św. Ambroży, słysząc jak śpiewano psalmy w jego kościele w Mediolanie, porównywał je do „majestatycznego kołysania fal oceanu”. 
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS